Przeciąłem most na rzece i wjechałem do West Mount. Po piętnastu latach wróciłem do rodzinnego miasteczka, otulonego gęsto pokrytymi lasem zboczami gór. Żółte i pomarańczowe plamki wgryzały się powoli w zieleń, zwiastując koniec lata. Jakże odmienny widok od tego, jaki oglądałem jeszcze niedawno z okna mojego wielkomiejskiego apartamentu! Sam do końca nie wierzyłem w to, że tu jestem. Prowadziłem auto, jednocześnie rozglądając się po znajomych kątach. Pokręciłem głową z niedowierzaniem; niewiele się tu zmieniło.

                Skręciłem w jedną z bocznych uliczek miasteczka i po kilku minutach zatrzymałem samochód na podjeździe przy jednym z domów. Wysiadłem z auta, poprawiłem marynarkę, po czym obrzuciłem budynek krytycznym spojrzeniem. Kupiłem go kilka miesięcy temu i od razu rozpocząłem remont; nie lubiłem wiktoriańskiego stylu, którym odznaczała się większość budowli w okolicy.  Teraz dom, w którym zamieszkam, wyróżniał się na tle pozostałych. Był nowoczesny, parterowy i miał basen w ogrodzie. Uśmiechnąłem się pod nosem, idąc podjazdem w kierunku drzwi. Piętnaście lat temu uciekałem z tego miejsca z krzykiem, głodny wielkomiejskich przeżyć. Teraz, zmęczony ciągłym zgiełkiem, korkami i wyścigiem szczurów, powróciłem do West Mount.

                Przekręciłem klucz w zamku i wszedłem do środka. Drewniane panele na podłodze wciąż pachniały nowością, zresztą tak jak i cały dom. Na wyspie w kuchni zostawiłem klucze, a następnie przeszedłem przez otwarty salon, aby znaleźć się na tyłach posesji. Wciągnąłem głęboko powietrze do płuc, zaciągając się tlenem pozbawionym smogu. Mój organizm od razu wyczuł zdrowe środowisko. Osiągnąłem tak wiele, że w wieku trzydziestu pięciu lat mogłem pozwolić sobie na tak drastyczną zmianę. Wciąż kontrolowałem swoją firmę w San Francisco, ale posiadałem pod sobą zaufanych pracowników, którzy pozostawali ze mną w kontakcie kilka razy dziennie.

                Potrzebowałem zmiany. Długo miotałem się w ogromnym mieście, nie znając przyczyny swojego niezadowolenia. Kariera sprawiła, że stałem się robotem, który nie miał życia poza pracą. W końcu organizm nie wytrzymał. Byłem nie do zniesienia, spięty i nerwowy. Często wybuchałem gniewem na swoich pracowników. Musiałem wszystko kontrolować.

                Aż w końcu zrozumiałem, dlaczego tak było. Wypaliłem się. Miejski gwar i codzienny wyścig szczurów przestał być dla mnie. Kiedy w końcu to do mnie dotarło, zacząłem szukać rozwiązania. Na początku myślałem o zmianie pracy, ale nie potrafiłem odpuścić i zostawić tego wszystkiego, co do tej pory osiągnąłem. Potem pomyślałem o przeprowadzce.

                Moja rodzinna miejscowość nie leżała daleko od San Francisco. Będę tam wpadał na kontrolę raz w miesiącu. Resztą zajmie się zarząd. Poza tym mamy dwudziesty pierwszy wiek i doskonale rozwiniętą technikę. Wideokonferencje powinny wystarczyć.

                Zajrzałem do lodówki, której półki praktycznie świeciły pustkami. Ściągnąłem z ramion czarną marynarkę i zostawiłem ją na stołku barowym. Wziąłem klucze, a następnie opuściłem dom. Zdecydowałem się na krótki spacer, podczas którego odwiedzę sklep i uzupełnię zapasy jedzenia.

Chciałem przespacerować się po mieście. Z nostalgią przyglądałem się mijanym budynkom. Większość z nich w ogóle się nie zmieniła. Zwłaszcza te, będące własnością miasta. Patrząc na nie wracały wspomnienia z czasów szkolnych.

Nadłożyłem drogi, aby przejść obok swojego dawnego domu. Po tym, jak moi rodzice zmarli, a ja byłem już w San Francisco, zdecydowałem się go sprzedać. Zarobione pieniądze zainwestowałem w otwarcie agencji nieruchomości, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Po kilku latach trafiłem na listę najbogatszych w San Francisco. Patrząc na podjazd oraz niewielki kawałek ziemi przed domem, poczułem, jak kącik ust sam unosi się lekko w słodko-gorzkim uśmiechu. Spełniłem tu cudowne dzieciństwo, a teraz dom służył innej rodzinie. Wiedziałem jednak, że już zawsze będę czuł sentyment, przechodząc tędy. Wznowiłem wędrówkę, tym razem dochodząc do głównej ulicy, na której znajdowały się wszystkie najważniejsze punkty w mieście. Idąc chodnikiem, wsunąłem dłonie do kieszeni spodni od garnituru. Mimo końcówki września temperatura na zewnątrz nadal sprawiała, że zaraz pożałowałem tego spaceru. Trzeba było podjechać tu autem.

                Podwinąłem rękawy białej koszuli i rozpiąłem kilka guzików pod szyją. Czułem na sobie wzrok mieszkańców, część z nich starała się zerkać na mnie ukradkiem, część zaś zupełnie się z tym nie kryła. Nie rozpoznałem z nich nikogo, oni również zdawali się nie skojarzyć eleganckiego mężczyzny z jednym z gwiazd lokalnego futbolu, Paulem Wattsem, którym kiedyś byłem.

                Pomimo tego, że znałem każdy kąt w tej niewielkiej miejscowości, to czułem się tu obcy. Jednak ta anonimowość w ogóle mi nie przeszkadzała. Prawdziwym wytchnieniem był odpoczynek od zgiełku wielkiego miasta. Tutaj ruch na ulicach był znikomy w porównaniu do miejsca, z którego przyjechałem.

                Dotarłem do sklepu, gdzie z ulgą skryłem się przed prażącym słońcem. Wziąłem do ręki stojący przy wejściu koszyk na zakupy, z którym zacząłem przechadzać się między regałami. Pakowałem do niego przeróżne artykuły, które jak uznałem, mogą mi się przydać. Nie do końca byłem pewien tego, co znajdowało się w domu. W tej chwili pożałowałem, że tak szybko z niego wyszedłem. Powinienem najpierw dobrze sprawdzić, co znajdowała się w szafkach. Poprosiłem moją asystentkę, aby przesłała tam większość moich rzeczy, ale widocznie zapomniała o jedzeniu. Nie, żebym zamierzał gotować dla samego siebie, jednak musiałem coś jeść.

                W końcu uznałem, że tyle wystarczy. Podszedłem do lady, za którą brakowało pracownika. W między czasie zacząłem układać na niej zakupy, żeby było szybciej. Kiedy po kilku minutach wciąż nikt się nie zjawił, zaczynałem tracić cierpliwość. Równie dobrze mogłem wejść, wziąć co chcę i wyjść, za nic nie płacąc.

                Co to za miejsce? Nieodpowiedzialność sprzedawcy wprowadziła mnie w irytację. Zacząłem stukać palcami w ladę, demonstrując w ten sposób swoje niezadowolenie.

                ‒ Przepraszam, czy ktoś tu pracuje? ‒Nie wytrzymałem i zapytałem głośno.

                Z zaplecza dobiegł mnie stłumiony brzdęk. Zerknąłem w tamtym kierunku, marszcząc przy tym brwi. Wychyliłem się przez ladę, próbując dojrzeć coś więcej, gdy nagle wybiegła stamtąd kobieta.

                ‒Bardzo przepraszam! ‒ zawołała, nawet na mnie nie patrząc.

                Za to ja nie potrafiłem oderwać od niej wzroku. Zatrzymała się przy kasie i nerwowym ruchem odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk długich, kasztanowych włosów. Założyła je za ucho, po czym podniosła głowę i jej brązowe oczy spoczęły na mojej twarzy.

                Znieruchomiała. Dosłownie stała jak skamieniała. Rozdziawiła usta, wpatrując się we mnie z niedowierzaniem. Pod wpływem jaj zszokowanego spojrzenia zmarszczyłem brwi. Czyżby mnie rozpoznała? Jeśli tak, to dlaczego nic nie mówiła?

                Badałem uważnie jej twarz, przekopując się przez setki wspomnień, ale nic z tego. Nie rozpoznałem jej. W sumie, gdyby była stąd, na pewno bym ją zapamiętał. Była naprawdę piękną kobietą. Miała duże ciemne oczy, które otaczały długie rzęsy. Pełne usta, wciąż lekko rozchylone. Dolna warga wydawała się tak rozkosznie miękka, że zatrzymałem na niej wzrok odrobinę dłużej, niż było to konieczne. Przemknęło mi przez myśl, jakby to było skubnąć ją zębami…

                Odchrząknąłem, potrząsając lekko głową. Czarna bluzka z kołnierzykiem, którą miała na sobie, opinała jej piersi oraz podkreślała talię. Ciemne jeansy nie pozostawiały złudzeń co do krągłych bioder i smukłych, długich nóg. Weź się w garść, Watts. Przestąpiłem z nogi na nogę, myśląc, że jeśli natychmiast nie przestanę się na nią gapić, to będę miał w spodniach niezręczny namiot.