Nie lubiłem wizyt u rodziców, szczególnie teraz, kiedy zostałem sam. Po rozwodzie czułem się jak gówno. Miałem wrażenie, że wszyscy wokół śmieją się ze mnie. Mają ubaw, że nie utrzymałem przy sobie matki moich dzieci i kobiety, dla której kiedyś poszedłem na wojnę z całym światem. Sprzeciwiłem się wszystkim, decydując się na ten związek. Nie słuchałem podpowiedzi znajomych i rodziny, że ta kobieta nie jest dla mnie. Gniewałem się, kiedy dochodziły mnie słuchy o jej skokach w bok i potajemnych spotkaniach z dawnymi kolegami. Kiedy któregoś dnia zabrała dzieci i wyprowadziła się do domu swojego szefa, budowany przez lata fikcyjny świat całkowicie się załamał. Od tamtej pory miałem wrażenie, że wszyscy spoglądają na mnie z pobłażliwością, jakby chcieli powiedzieć: a nie mówiłem? 

Większość moich znajomych twierdziła, że mi współczują i z chęcią wyciągali pomocną dłoń. Co sobie myśleli, to inna rzecz. Jednak moi rodzice byli nieco inni. Wyciągnęli w moją stronę pomocną dłoń, chętnie zapraszali mnie na obiady i wsparli pożyczką, kiedy szukałem mieszkania, jednak za to otwarcie pozwalali sobie na krytykę. 

 – Po co ty się za nią brałeś? – mówiła zawsze mama, kiedy opowiadałem o kolejnych rozprawach rozwodowych i kłopotach z widywaniem dzieci. 

 – Bo ją kochałem – odpowiadałem początkowo, a potem już puszczałem te uwagi mimo uszu. 

Najbardziej nie lubiłem przyjeżdżać do rodziców w lecie. Nie chodziło mi nawet o samych staruszków, a okolicę, w której mieszkali. Na tym osiedlu spędziłem całe dzieciństwo i najlepsze lata młodości. To tu, w każde wakacje z grupą kumpli, spędzaliśmy czas na realizacji najgłupszych pomysłów i koncepcji, ładując sobie głowy pięknymi wspomnieniami. Miałem wtedy wrażenie, że wszystko to, co najlepsze, było już za mną. Przeminęło. 

 – A wiesz, Robert, mama Aśki zmarła kilka dni temu – oznajmiła mama któregoś letniego dnia. – W zeszłym tygodniu miała pogrzeb. 

 – To przykre – przyznałem. – Chorowała?

 – Tak, miała raka. 

Aśka była moją najlepszą kumpelą z sąsiedztwa. Znaliśmy się od dziecka, bo mieszkała dwa piętra pod nami. Razem bawiliśmy się w piaskownicy, razem uczyliśmy się jazdy na rowerze i razem poszliśmy do szkoły. Ona grała ze mną w piłkę, ja skakałem z nią przez gumę. Spędziliśmy ze sobą niemal każdą wolną chwilę aż do czasu, kiedy świat dał nam do zrozumienia, że nie można kumplować się z przedstawicielami płci przeciwnej. Przez kilka lat Aśka trzymała się z kilkoma koleżankami, a ja znalazłem kumpli od piłki. Nasze ścieżki znów się połączyły w okresie dorastania, kiedy cały świat ponownie dawał przyzwolenie na spotkania w mieszanym gronie. Było między nami napięcie, może nawet jakaś forma młodzieńczego zauroczenia. Wszyscy znajomi traktowali nas jak parę, a rodzice pytali, kiedy ślub. Nam jednak brakowało jakiegoś bodźca i nigdy nie zdecydowaliśmy się na przysłowiowe chodzenie ze sobą. Może to dlatego, że nasza relacja bardziej przypominała rodzeństwo, niż potencjalnych partnerów. 

Któregoś lata wszystko się zmieniło, a to za sprawą Darii, kuzynki Aśki. Mieliśmy wtedy chyba siedemnaście czy osiemnaście lat, dokładnie nie pamiętam. Przyjechała na kilka dni z innego miasta, a pobyt u kuzynki był formą urozmaicenia wakacji. Już przy pierwszym spotkaniu, kiedy Aśka nas sobie przedstawiała, jej kuzynka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Była niewysoka, miała ciemne kręcone włosy upięte do góry w luźny kok, oliwkową skórę i całkiem fajną figurę. Szczególnie przypadły mi do gustu jej duże pełne cycki, których pewnie zazdrościła jej także Aśka, z natury bardzo szczupła. 

Zabraliśmy gościa na przechadzkę po naszych rejonach. Pokazaliśmy jej wszystkie miejsca, które dla nas były atrakcyjne i w jakiś sposób ważne. Odwiedziliśmy górkę, którą usypano z ziemi wybranej pod budowę osiedla i zarosła krzewami, by po latach stać się miejscem pierwszych randek dla wszystkich okolicznych dzieciaków. Pokazaliśmy jej boisko, gdzie graliśmy w piłkę i prowizoryczną ławeczkę w krzakach, gdzie zapaliliśmy wspólnie pierwszego papierosa. 

Na koniec zabraliśmy ją w najbardziej tajemnicze miejsce, o którym nie wiedział chyba nikt inny, poza naszą dwójką. Wyjechaliśmy windą na najwyższe piętro w bloku i wąską drabinką przeciwpożarową wdrapaliśmy się do klapy prowadzącej na dach. Była zastawiona wielką sztabą zamkniętą na kłódkę, jednak znaliśmy sposób, żeby ją obejść. Potrafiliśmy odkręcić śrubkę w zawiasie i odsunąć sztabę nie ruszając przy tym kłódki. Potem wystarczyło podnieść klapę i wyjść na dach. 

Choć wchodziliśmy z Aśką po drabince chyba milion razy, tego jednego wyjścia nigdy nie zapomnę. Puściłem przodem koleżankę, a potem jej kuzynkę. Kiedy Daria wspinała się po szczeblach, podniosłem wzrok w górę. Pod zwiewną sukienką zobaczyłem jej smukłe długie nogi, mocne uda i zgrabne pośladki. Najbardziej intymne miejsce zasłaniał tylko paseczek białej bielizny, który kontrastował z ciemną skórą ud. Całość tworzyła obraz tak oszałamiający, że rumieniłem za każdym razem, kiedy odtwarzałem go w myślach. Musiałem być czerwony na policzkach przez wiele godzin, bo widok białej bielizny wcale mnie nie opuszczał. 

Na dachu mieliśmy zakątek za nadbudową maszynowni windy, która dawała nam cień. Była tam mała ławeczka i koc, który chowaliśmy pod oderwanym kawałkiem papy. Rano obserwowaliśmy część osiedla leżącą po zachodniej stronie, kryjąc się w cieniu przed ostrym słońcem. Po południu przenosiliśmy naszą małą ławeczkę na drugą stronę konstrukcji i gapiliśmy się na wschodnią część. Pod wieczór ławeczka znów trafiała na pierwotne miejsce, skąd obserwowaliśmy zachody słońca. Przesiedzieliśmy tam z dziewczynami pół dnia, schodząc tylko na szybki obiad. 

Daria była tak inna od Aśki, że zastanawiałem się, jak one mogą mieć wspólnych przodków. Podobała mi się jej żywiołowość, impulsywne reakcje na różne sytuacje, a także to, że zupełnie nie przejmowała się konsekwencjami. Może wynikało to z odwiedzin w obcym mieście, gdzie praktycznie nie miała kogo się bać i kim przejmować, a może po prostu taki miała charakter. Nigdy się tego nie dowiedziałem, bo nasze wspólne relacje zbudowaliśmy i zburzyliśmy w sumie w jeden dzień.