– … no i dzięki bogu, że pierwszoklasiści dostali poranny plan zajęć. Już się bałam wstawania o 6.40 i szykowania do wyjścia. Nie rozumiem, jak ktokolwiek może sądzić, że przyswajamy wiedzę o ósmej rano. – nawijała jedna z Blondynek, kiedy szliśmy z przystanku do sali. Czasami jeździłyśmy razem na uczelnię, ponieważ była jedyną osobą w klasie z mojej części miasta, więc zbliżyłyśmy się dzięki temu do siebie. – Pamiętasz, jakie to było straszne słuchać trzech godzin matematyki dyskretnej RANKIEM? Jak można oczekiwać, że załapię koncepcję matematyki powstającej z pustki, jeśli w tym momencie nie wiem nawet, jak ja powstałam z łóżka?

Ja również byłam zmęczona i marudna. Lubiłam budzić się co najwyżej przed dziewiątą, ale tego dnia zaspałam i mój organizm nie był przyzwyczajony do takich przewrotów. Dotarliśmy pod budynek uczelni przed planem, więc koleżanka postanowiła dotrzymać mi towarzystwa podczas palenia papierosa. Oh, czy wspominałam wcześniej, że żadna z Blondynek nie paliła? Jedynie ciemnowłosa członkini przedzierała się przez jedną paczkę na dzień. Zawsze wydawało się, że jest czarną owcą w grupie (całkiem ironicznie…).

Zostałyśmy jeszcze chwilę na podwórku, rozmawiając o tym co każda robiła w ciągu ostatnich dwóch tygodni wakacji. W zasadzie prawie-wakacji, ponieważ obie miałyśmy trzeci termin z jednego z egzaminów, co praktycznie zrujnowało nasz cały wrzesień. Wylałyśmy żale i zgodziłyśmy się, że w tym semestrze zamierzamy „uczyć się na czas”.

Wkrótce dołączyły do nas pozostałe Blondynki wraz z innymi znajomymi, więc zdecydowaliśmy się wejść do środka. Chcieliśmy znaleźć przyzwoite miejsca siedzące, ponieważ sala wykładowa zawsze jest zatłoczona w pierwszym tygodniu zajęć. W miarę upływu semestru, jak zawsze, ludzie przestaną uczęszczać na wykłady, bo są nieobowiązkowe. Nasza uczelnia nie zmuszała do obecności na jakichkolwiek zajęciach i nikt nie sprawdzał obecności. Naturalnie, większość studentów uważała, że te wykłady są niepotrzebną stratą czasu. To nie do końca prawda, ale my decydowaliśmy się na obecność z innego powodu. Ja chodziłam na zajęcia które lubiłam, albo na takie, których nie potrafiłam sama zrozumieć. Wszystko co wypadało poza te dwie kategorie, pozostawało kompletnie zignorowane do czasu egzaminów. Sala wykładowa była wypełniona do granic. I to na Rachunku 2, na litość boską, więc wiadomo, że w kolejnych tygodniach tak nie będzie. W pomieszczeniu było więcej ludzi, niż jest na liście studentów drugiego roku. Przypuszczałam, że nadwyżka jest spowodowana osobami które oblały i będąc teraz na trzecim roku, zdają warunkowo ten sam przedmiot po raz kolejny. Rozejrzałam się, szukając znajomych twarzy. Zdałam sobie sprawę, że miałam już okazję spędzić czas z większością z nich. Usiadłam obok takiej osoby i wymieniłam kilka „cześć!” i „jak się masz?”.

Wykład trwał trzy godziny, ale nie był tak zły, jak się spodziewałam. Profesor świetnie zdawał sobie sprawę, że zapomnieliśmy wszystko czego nauczyliśmy się podczas Rachunku 1 (nawet pomimo tego, że zdawałam egzamin cztery dni przed startem nowego semestru) i praktycznie niańczył nas przez cały czas, tłumacząc każdą część która mogłaby sprawić kłopot. W trakcie wykładu odczuwałam lekki ból łydek, który był konsekwencją mojego postanowienia że będę więcej chodzić pieszo w ciągu dnia. Ściągnęłam aplikację mierzącą kroki i, ponieważ że od zawsze lubię się ścigać, chodziłam dziennie o wiele więcej niż dotychczas, mierząc w cel „powyżej 10 tysięcy kroków codziennie przez miesiąc”.

Nie mogę pozwolić, żeby gdzieś zostało odnotowane, że nie dałam rady, prawda?

Wychodziło mi to na dobre, a powrót pieszo z uczelni zajmował półtorej godziny i zazwyczaj zapewniał osiągnięcie celu. Był znacznie przyjemniejszy, niż jazda zatłoczonym autobusem przez 45 minut, przez całe miasto. Poza tym, centrum nie było zatłoczone, zwłaszcza dla pieszego. Nie dało się iść dłużej niż pół godziny, nie lądując w którymś parku.

Wykład z Rachunku 2 był jedynym z zajęć w ciągu pierwszego dnia drugiego roku, więc większość ludzi uformowało małe grupki i poszło po jego zakończeniu do pobliskich pubów. Kiedy tłum wylewał się z sali, rozejrzałam się wokół za Pati. Było zbyt tłoczno, więc zdecydowałam się poczekać przy wejściu w razie, jakby się pojawiła. Blondynki wyszły chwilę po mnie w ciasnej, rozchichotanej grupce, i zapytały czy chcę iść z nimi na kawę, a potem do w parku. Powiedziałam, że może dołączę do nich później i to musiało im chwilowo wystarczyć. Czekałam przez około dziesięć minut, zanim wszyscy obecni na wykładzie rozeszli się, i nadal nie było śladu Pati. To z nią zazwyczaj spędzałam czas po zajęciach, a akurat miałam ochotę na piwo i głęboką rozmowę o tym, które aspekty życia warto zoptymalizować. Nie pojawiła się. Zdecydowałam się na piwo i przyłączenie do Blondynek w parku, a potem powrót do domu.

Plan zajęć na cały tydzień był prawie identyczny każdego dnia. Zajęcia zaczynały się około 13-14, a kończyły w rejonie 18-21. To było świetne, jeśli ktoś lubi dłużej pospać, ale zawsze wydawało mi się że popołudniowe zajęcia zabierają mi cały dzień. Przy porannych zajęciach może i trzeba wstać wcześnie, ale po skończeniu obowiązków ma się całą resztę dnia dla siebie. Mimo to, popołudniowe zajęcia pozwalały na picie w ciągu dnia i zostawanie do późna poza domem, więc było sporo plusów takiego rozwiązania.