Sprawił, że poczułam, że żyję. I to było wspaniałe. Ale co było oczywistą konsekwencją? Czułam się teraz tak samo martwa jak on. Pomarszczona, zamknięta. Nie chciałam już angażować się w świat, który przyniósł mi osiemnaście lat radości, a potem resztę życia w nieszczęściu.

Kazał mi iść dalej. Żebym żyła dalej. Powiedziałam wtedy „oczywiście”, ale bardziej dla jego komfortu niż mojego. Nie miałam takiej nadziei. Od pierwszej diagnozy, po rzucenie ziemi na jego trumnę, wiedziałam, że to dla mnie koniec. Mówią, że dla każdego znajdzie się ktoś. Cóż, ja już nie miałam kogoś swojego.

Nadal prowadziłam zajęcia. Choć tak naprawdę nie było takiej potrzeby. Polisy ubezpieczeniowe się opłaciły. Czułam się komfortowo, przynajmniej finansowo. Ale przynajmniej miałam coś do zrobienia. I łączyło mnie to z tym, co było wcześniej, z moim utraconym życiem. Również niektórzy z moich klientów, przyjaciół, tak o nich myślałam, byli tymi, w których zainwestowałam dziesięciolecia. Widziałam jak rosną. Widziałam, jak rozkwita ich muzykalność. Albo więdnie, nigdy nie było żadnych gwarancji.

Janusz był jednym z nich. Trzeba przyznać, że był zagubioną duszą. Odwiedzał mnie co tydzień przez dwanaście lat, odkąd skończył trzynaście lat. Janusz nie był jak inni uczniowie. Introwertyczny. Trochę dziwny. Nadreaktywny. Czasami dostrzegający zniewagi tam, gdzie nie było to zamierzone. Mylnie rozumiejący rzadsze pochwały. Często nie do końca rozumiejący świat, a zwłaszcza jego innych mieszkańców. Nie byłam pewna, czy on lub jego mama kiedykolwiek szukali diagnozy. Ale jego umysł poruszał się po innych torach. To był po prostu Janusz. A ja go lubiłam.

A Janusz był jednym z moich sukcesów. Byłam z niego dumna. Był naprawdę dobry. Mógł grać koncerty. Jego zręczność na klawiszach z łatwością przewyższała moją. Chociaż jego psychika nigdy nie pozwoliłaby mu na takie publiczne występy, grał tylko dla mnie i dla swojej mamy. Diament zakopany pod kilometrami płaszcza. Ale jego muzyka dawała mi radość, jak mało co.

A dzisiaj, być może winne było wszystkiemu wino. Przeglądałam jego piwniczkę. Przypominając sobie dobre czasy. Wspólne chwile. Być może nalałam trochę za dużo do ostatniego kieliszka. Janusz przyjechał. Punktualny jak zawsze. Jeśli zauważył mój oddech, nie skomentował tego. Usiadłam obok niego, czując ciepło i rozluźnienie, gdy skakał palcami przez rozgrzewkowe arpeggia, być może był wtedy bardziej zrelaksowany niż ja.

Nagle popełnił błąd! To było wstrząsające. Nie dla większości moich muzycznych uczniów, ale dla Janusza? Wyrwałam się z alkoholowej zadumy i zatrzymałam jego prawą rękę. Z jakiegoś powodu nie byłam w stanie uwolnić uścisku. Janusz miał zwykle spuszczone oczy, ale teraz patrzył mi prosto w twarz, a ja niepewnie odwzajemniłam jego spojrzenie.

– Proszę pani…

– Proszę, Janusz, mówiłam ci, że masz mi mówić na „ty”.

– Przepraszam, zapomniałem. Zastanawiałem się… Masz chłopaka? Moja siostra ma chłopaka.

Zaczęłam swoje utarte, wyćwiczone wyjaśnienia. Że miałam męża, ale już nie mam.

– Ale dlaczego? Jesteś ładna. Ładniejsza niż moja siostra. A ona ma chłopaka.

Zdałam sobie sprawę, że wciąż trzymam Janusza za rękę. Czułam, jak jego krew pulsuje w żyłach. Prawdziwa krew. Prawdziwa osoba. Bliskość. Minęło tyle czasu. Może to przez alkohol, ale czułam się zmuszona do skupienia się na jednym z jego słów.

– Ładna? Ja? Mam czterdzieści osiem lat. I znam twoją siostrę. Jest ładna. Ja? Przestań!

– Nie tak ładna jak ty.

Głos Janusza był rzeczowy. Jak czytanie rozkładu jazdy pociągów. Mogłabym go pocałować. Zamierzałam go pocałować. Zamknęłam oczy i pochyliłam się do przodu. Minęło zbyt wiele czasu. Prawidłowo wykonane arpeggio brutalnie przywróciło mi zmysły. Uratowało kobietę w średnim wieku przed zrobieniem z siebie jeszcze większej idiotki.

– Tak lepiej, Janusz. Przejdźmy dalej.

Podczas gdy Janusz grał, tak doskonale jak zawsze, moja głowa trochę się uspokoiła. Dzięki Bogu, nic się nie stało. Co ja sobie myślałam? Ale wciąż jego słowa odbijały się echem w mojej głowie „ładna”. Nawet w moim wieku. W sumie dlaczego nie?

Był taki jeden facet. Uparty. Irytujący. Tak jak klarneciści w moim doświadczeniu. Proponował kawę, obiad, kolację. Gdy Janusz ożywił nuty Debussy’ego, wyjęłam telefon i znalazłam jego ostatnią wiadomość. Zaczęłam pisać odpowiedź.