Moi rodzice zarabiali na życie dzięki swojemu małemu gospodarstwu. Nigdy nie byliśmy bogaci, ale też nie mieliśmy żadnych wygórowanych wymagań. Kiedy dorastałem, kupili dwa używane auta i remontowali dom tylko kiedy to było konieczne. Mieszkaliśmy na końcu polnej drogi, a najbliższy sąsiad żył niecałe pół kilometra dalej.

Pan Roman Jackowski miał żonę, i widywałem ich od czasu do czasu kiedy dorastałem. Gdy przechodziłem obok ich domu w drodze na autobus do szkoły, pani Jackowska wychodziła do ogródka żeby ze mną pogawędzić, albo dać mi coś słodkiego. Obaj sąsiedzi wyglądali mnie kiedy wracałem do domu po lekcjach. W ciągu wakacji pomagałem im przy domu, i w zasadzie uważałem pana Jackowskiego bardziej za swojego dziadka, niż sąsiada. Bardzo lubiłem przebywać w ich towarzystwie.

Niestety, pani Jackowska zachorowała na raka i zmarła kiedy kończyłem drugą klasę liceum. Nie zdawałem sobie sprawy jak bardzo mi jej brakowało, dopóki nie zaczął się nowy rok szkolny, i nie witała mnie w drodze na autobus. Od czasu do czasu widziałem tylko jej męża, gdy pracował w ogrodzie lub przy gospodarstwie. Zwyczajowo pytałem go czy nie potrzebuje pomocy, albo czy mógłbym go jakoś wesprzeć. 

Wydawało mi się że wyszukiwał rzeczy do roboty i czekał z nimi aż będę wracał ze szkoły, żeby tylko nie musiał przebywać w samotności. Kiedy razem pracowaliśmy, pytał co u mnie słychać i czy mam już jakąś dziewczynę. Byłem wtedy trochę puszysty, więc zazwyczaj tylko odwracałem głowę z potężnym rumieńcem wstydu. To mu sprawiało mnóstwo frajdy. Dla mnie to był delikatny temat, ponieważ dopiero zaczynałem się uczyć o własnym ciele. 

Przez następnych kilka lat nasze spotkania stały się rutyną, z tą różnicą że czasami zatrzymywałem się u sąsiada na dłużej, żeby przeczekać deszcz. Rozmawialiśmy wtedy o gospodarstwie, uprawach, zwierzętach i, oczywiście, o mojej potencjalnej dziewczynie. Doskonale wiedział, że nie miałem życia poza gospodarstwem. Pewnego dnia miałem już dość i odpowiedziałem mu, czemu w takim razie on nie szuka sobie drugiej żony. To pytanie zbiło go z tropu i przez chwilę się wahał. Chyba go zdenerwowałem, i poczułem się źle z tego powodu. W końcu spojrzał na mnie, zwiesił głowę i powiedział że nie może nic na to poradzić. Wtedy poczułem się jeszcze gorzej. 

Po chwili uśmiechnął się i powiedział żebym się rozchmurzył, i że wszyscy chłopcy mają swój los we własnych rękach, kiedy nie mają nikogo bliskiego żeby sobie ulżyć. Nie skomentowałem tego, a on ciągnął temat dalej i, jak gdyby opowiadał mi o pogodzie, oświadczył że wali sobie konia około 3 razy w tygodniu. Ponoć czasami robił to więcej niż raz na dzień, kiedy naoglądał się zwierząt w gospodarstwie, które się parzyły. Ze śmiesznym wyrazem twarzy powiedział że zapewne ja sam, jako młody chłopak, robię to przynajmniej raz na dzień, i nie byłby zdziwiony gdybym zdarzało się to częściej. Spojrzał w sufit i powiedział rozmarzonym głosem, że pamięta te czasy kiedy robił sobie dobrze po przebudzeniu i przed pójściem spać, a czasami jeszcze ze dwa razy w ciągu dnia. 

W trakcie rozmowy zastanowiłem się ile razy ja się masturbowałem, i stwierdziłem że facet praktycznie miał rację. Wkrótce poczułem zbliżający się wzwód w spodniach. Sąsiad poklepał mnie po plecach i powiedział że deszcz już przeszedł, i chyba mogę już dojść do domu bez przemoknięcia. Wdzięczny za przerwanie niewygodnej konwersacji, poprawiłem ułożenie spodni w kroczu zanim wzwód stał się zbyt widoczny, zebrałem swoje rzeczy i pożegnałem się. 

Kiedy dotarłem do domu, przebrałem się w robocze ubrania i poszedłem zając się codziennymi obowiązkami. Podczas gdy ojciec kontrolował nasze zbiory, ja naprawiałem traktor i porządkowałem starą szopę. Przez cały czas nie mogłem przestać myśleć o panu Jackowskim i jego masturbacji. Zastanawiało mnie jak wyglądał nago i czy miał dużego penisa. Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek widział go ubranego w coś innego niż ogrodniczki, więc jego penis zwykle był ukryty w luźnym kroju spodni. Przegoniłem z głowy obraz przyszywanego dziadka, nagiego i robiącego sobie dobrze. Otrząsnąłem się i zdałem sobie sprawę że miałem gigantyczny wzwód, którym koniecznie musiałem się zająć zanim pojawi się mój ojciec. Wiedziałem z doświadczenia, że taki powstaniec szybko nie odpuszcza. 

Wszedłem do szopy, zdjąłem prawe ramiączko ogrodniczek i odpiąłem guzik na biodrze żeby zrobić więcej miejsca. Wyjąłem penisa z majtek, zepchnąłem gumkę na jądra i zacząłem sobie walić. Ciężko było się powstrzymać od jęczenia, ale taka była cena za nieprzyłapanie na gorącym uczynku. Kiedy już doszedłem, skierowałem wytrysk poza spodnie. Dokładnie wtedy usłyszałem wołanie ojca. Był najwyżej 10 metrów od szopy i ledwo zdążyłem się zapiąć. Modliłem się żeby sperma nie została nigdzie na materiale. Wyszedłem przez drzwi i pomogłem tacie w porządkowaniu narzędzi.

Zapytał czy dobrze się czuję, ponieważ wyglądałem na rozpalonego. Odparłem że to przez pracę w małym, dusznym pomieszczeniu. Tata coś mruknął pod nosem, co robi zwykle gdy nie wierzy w to co się mu opowiada.  Weszliśmy do domu, umyliśmy się i usiedliśmy do kolacji. Ojciec powiedział że jeśli nie będzie padało, to nazajutrz trzeba będzie się zająć trawą w ogrodzie, zanim wymknie się spod kontroli. Powiedziałem że zajmę się tym jeśli tylko pogoda pozwoli. Odparł że dobrze by było gdyby udało się ją ususzyć na siano, a poza tym to ma coś do załatwienia w mieście, i nie będzie go przez większość dnia. Po posiłku musiałem pójść do siebie i się położyć, ponieważ mój penis potrzebował jeszcze trochę uwagi.