Nic tak nie pobudza zmysłów dojrzałego mężczyzny, jak młode nastoletnie ciało. Widok i bliskość sprężystej jędrnej skóry jest w stanie doprowadzić do prawdziwego obłędu. Faceci zaczynają zachowywać się przynajmniej irracjonalnie, byle tylko choć na moment poczuć się młodszymi o kilkanaście lat. Mnie również przytrafił się taki stan. Wszystko za sprawą Andżeliki. 

Od dziecka pasjonowałem się sztuką, a szczególnie muzyką. Kiedy moi koledzy uganiali się za piłką na boisku, ja grałem na skrzypcach, pianinie i kontrabasie. Wiązałem nadzieję ze sztuką i po liceum wybrałem akademię muzyczną. Marzyłem o koncertach na wielkich salach na całym świecie i oklaskach tłumów. Choć wielu uważało, że mam wielki talent do kontrabasu, dotychczas swoją aktywność musiałem ograniczyć do przygrywania do kotleta w lokalnym klubie. Z kolei na chleb zarabiałem ucząc w szkole. Marzenia o wielkich salach i oklaskach melomanów zamieniłem na saklę z kilkunastoma rozwydrzonymi nastolatkami, którzy tę lekcję traktowali jako czas na przepisywanie zadania z innych przedmiotów. 

Żeby wiązać jakoś koniec z końcem, dodatkowo udzielałem lekcji gry na wiolonczeli i pianinie. To było nieco przyjemniejsze i lepiej płatne zajęcie, jednak nie na pełny etat. Niewielu nastolatków obecnie chce uczyć się grać na jakimkolwiek instrumencie poza swoim smartfonem. W związku z tym na stałe prowadziłem tylko kilka osób. 

Pewnego dnia zadzwonił do mnie jeden z moich starych znajomych. To typ kolegi, który wzbudza w człowieku wątpliwości, czy nauka ma jakikolwiek sens. W szkole zawsze był na wagarach, albo nieprzygotowany i z wielkimi trudnościami przechodził do kolejnych klas. W życiu jednak był człowiekiem sukcesu, prowadzącym własną firmę, zatrudniającym kilkadziesiąt osób i traktującym wszystkich z wyraźną wyższością. Nie wiedzieliśmy się od czasów szkoły podstawowej, czyli ponad 20 lat. 

– Zalazłem twój numer przypadkiem, a w sumie to moja sekretarka gdzieś go wygrzebała – mówił, rechtając przy tym. 

Jego ton głosu i wyższość poparta jedynie zasobnością portfela, wzbudzały we mnie niechęć. Czego ten człowiek chce?

– Szukam jakichś lekcji dla mojej córki. Wiesz, teraz w modzie jest muzyka. Wszystkie dzieci moich wspólników grają na czymś. A ty się zajmujesz graniem dalej, co nie?

– Tak  – przyznałem. – Uczę w szkole i udzielam indywidualnych lekcji. 

– No właśnie o takie lekcje mi chodzi. Nie wiem, jakaś gitara, czy skrzypki, co tam uważasz. 

– Uczę gry na wiolonczeli i pianinie – wycedziłem przez zęby, czując się rozdrażniony indolencją znajomego. 

– No, też może być – powiedział, znów rechocząc. –  Byleby coś tam brzęczało do rytmu. To co, będziesz ją uczył?

– Ale nawet nie wiem, na jakim instrumencie chce grać twoja córka. Czego mam ją uczyć?

– To ja ją przyślę do ciebie i se z nią pogadasz. Może być w środy? Ona chyba środy ma wolne?

Miałem dość. Dawny znajomy bardzo mnie irytował. W dzieciństwie wyrywał mi z ręki skrzypce, a potem brzdękał na nich, udając grę na gitarze i popisując się przed kolegami. Nie mogłem się dziwić, że teraz nie odróżnia wiolonczeli od pianina. Wkurzyło mnie też to, że prawie wpisał mi się w grafik. Musiałem się go pozbyć. W przeciwnym razie moja psychika mogła mocno ucierpieć. 

– Nie wiem, czy znajdę czas – powiedziałem. – Mam ostatnio bardzo wielu uczniów. 

– Tadeuszku – zwrócił się do mnie. – Ty się nie przejmuj, ja za wszystko dobrze zapłacę. Ile bierzesz za godzinę nauki tej muzyki?

– Trzysta złotych – powiedziałem zdecydowanie, choć stawka była ponad trzykrotnie wyższa od tej, jaką pobierałem od moich uczniów. Miałem nadzieję, że kolega się odczepi. 

– To świetnie – powiedział kolega wyraźnie ucieszony. – Dam ci pięćset, ale żeby to było w środy około siedemnastej. Potem mam tenisa, to w sam raz zawiozę Andżelę do ciebie. Będzie grało? 

– Dobra, niech będzie – wymamrotałem. 

Mój dawny znajomy rozłączył się, a je jeszcze długo stałem z telefonem przy uchu i analizowałem naszą rozmowę. Zdałem sobie sprawę, że na lekcjach zarobię tyle, co w miesiąc szkole. Nie znosiłem tego faceta, ale musiałem przyznać, że jego pieniądze spadły mi z nieba. Kiedy jednak zobaczyłem w środę jego córkę, raczej pomyślałem o piekle. Właśnie z tego miejsca, miałem wrażenie, przyszła ta dziewczyna. Była niewysoka, dosyć szczupła i miała nawet ładną buzię. Na diabelski wygląd składały się wysokie czarne ciężkie skórzane buty, czarne samonośne bawełniane pończochy, które sięgały połowy uda i krótka spódniczka w czarno-czerwoną kratę. Obcisła bluzka na ramiączkach była jedyną warstwą tkaniny, która przesłaniała jej ciało od pasa w górę. Mocno opinała wcięcie w talii i drobne piersi. Jasne włosy pokryte były niebieską farbą w sposób, który określiłbym jako przypadkowy.

Całości wyglądu dziewczyny dopełniały liczne kolczyki, srebrne wisiorki i ćwieki na ubraniu.  Znając historię różnych wykonawców muzyki rozrywkowej, postanowiłem nie oceniać jej i nie szufladkować. Z pewnością na moją otwartość miała wpływ także wysoka stawka godzinowa. Spróbowaliśmy pianina, ale nie przypadło jej do gustu. Za to wiolonczela bardziej się jej spodobała. Kojarzyła się jej z bohaterką jednego z seriali na Netfliksie, ale nie miałem pojęcia, o jaki film chodziło. Musiałem przyznać, że wyglądała zjawiskowo, kiedy usiadła na krześle w swoim piekielnym stroju i wzięła między nogi instrument. Mimowolnie zwróciłem uwagę na wewnętrzną część jej ud, której nie zasłaniała tkanina pończochy. Krawędź instrumentu wbijała się w bladą skórę, a ja na tej podstawie mogłem ocenić, że miała bardzo sprężyste ciało.