Opisywana historia wydarzyła się ponad 20 lat temu w pewnej nadmorskiej miejscowości. Wracam do niej pamięcią za każdym razem, kiedy jako dojrzały facet z rodziną odwiedzam rodzime wybrzeże i wypoczynkowe kurorty. Wtedy, jeszcze jako licealista, przypadkowo trafiłem na kolonię, która miała być z założenia obozem dla starszej młodzieży. Dopiero na miejscu okazało się, że poza kilkoma moimi rówieśnikami, większość uczestników obozu to uczniowie szkół podstawowych. 

Razem z kilkoma chłopakami z najstarszych roczników stworzyliśmy kilkuosobową grupę i zostaliśmy zakwaterowani w jednym dużym domku na obrzeżach obozu. Ze względu na swój wiek i dosyć rozsądne podejście większości z nas, cieszyliśmy się sporą autonomią. Opiekunowie często prosili nas o pomoc przy organizacji różnych zawodów i zabaw dla młodszych dzieci, jednak w zamian za to nikt nie wyliczał nam spacerów nad morze i nie kontrolował, co robimy po 22, jeśli oczywiście zachowywaliśmy się w miarę cicho. No i najważniejsze: mieliśmy praktycznie nieograniczony dostęp do stołówki, a taki przywilej dla chłopaków w naszym wieku nie mógł się równać praktycznie z niczym innym. 

Naszym opiekunem został Roman, facet koło 40, który na co dzień był wuefistą w jednym z liceów. Miał aparycję podstarzałego playboya: sylwetka w wielkim brzuchem już dawno lata świetności miała za sobą, jednak włosy zaczesane do tyłu i szelmowski wąsik nadal musiały robić wrażenie na kobietach w jego wieku. Zresztą Roman wcale nie krył się z tym, że ma na oku kilka opiekunek i pracownic kuchni. Bez większych oporów zaczepiał je na stołówce, na plaży czy podczas dyskotek organizowanych każdego wieczoru w świetlicy. W związku ze swoimi zainteresowaniami przymykał oko na nas, kiedy zabieraliśmy dziewczyny wieczorami do lasu lub całowaliśmy się gdzieś na tyłach świetlicy. 

Do naszej grupy przykleiła się też jedna z opiekunek młodszych dzieciaków – Pani Dorota. Była w wieku Romana, miała gęste rude włosy i zawsze perfekcyjnie zrobiony makijaż. Jako jedna z nielicznych opiekunek lubiła chodzić w krótkich szortach i nie wstydziła się swojego ciała. Choć wydawało się naturalne, że Dorota i Roman są na kursie kolizyjnym i prędzej czy później ich relacja musi przeistoczyć się w romans, nic takiego się nie stało. Nasi opiekunowie spędzali ze sobą wiele czasu, jednak ani Roman nie starał się podrywać koleżanki, ani ona nie dawała mu znaków, że chciałaby być w ten sposób traktowana. Wyglądali na parę przyjaciół, którzy etap wzajemnej adoracji mają już dawno za sobą. 

Pani Dorota lubiła spędzać czas z nami, czyli podopiecznymi Romana. Często kręciła się wokół chłopaków z najstarszej grupy szczególnie wieczorami, kiedy jej podopieczne były już w łóżkach i pozostawały pod czujnym okiem innych wychowawczyń. Wtedy przychodziła do nas i siadała na krześle na naszej sali albo przy ognisku. Niewiele mówiła, tylko przyglądała się, jak opowiadamy, śmiejemy się czy wygłupiamy. 

Któregoś dnia po obiedzie nasi wychowawcy postanowili zorganizować mecz piłkarski: opiekunowie kontra wychowankowie. To były czasy, kiedy prawie każdy młody chłopak potrafił grać w piłkę, dlatego trzon drużyny wychowanków miała stanowić nasza najstarsza grupa. Dodatkowo powołaliśmy kilku młodszych chłopaków, którzy grali regularnie w klubach i trzy starsze dziewczyny dla odwrócenia uwagi. Jako że drużyna wychowanków musiała mieć opiekuna i trenera, a Roman postanowił zagrać w drużynie wychowawców, przydzielono nam Panią Dorotę. Nie znała się na piłce, dlatego nie przeszkadzała nam w ustalaniu taktyki. Podchodziła jednak do swoich zadań bardzo sumiennie, bo była na każdym treningu. Przez bite dwie godziny z wyraźnym uśmiechem na twarzy patrzyła na nasze poczynania na boisku. 

W dzień meczu wszyscy dostaliśmy oficjalne koszulki i spodenki piłkarskie z numerami. Większość z nas pierwszy raz w życiu zakładała na siebie trykoty piłkarskie. Okazało się jednak, że moja koszulka była potargana na szwie od pachy w dół. Poszedłem więc do naszej opiekunki, żeby załatwiła mi inną, albo chociaż zorganizowała igłę i nici, by móc ją zreperować. 

Wszedłem do jej gabinetu w samych spodenkach i koszulką piłkarską w dłoniach. W moim mniemaniu nie robiłem niczego nienaturalnego. Często chodziliśmy po ośrodku bez koszulek i był to też strój obowiązujący na naszych treningach. Trochę się zatem zdziwiłem, kiedy Pani Dorota uważnie mi się przyglądała, jakby widziała mnie w takim stroju po raz pierwszy. 

 – A nie możesz grać bez koszulki? – zapytała. – Bardzo dobrze wyglądasz, ja bym się nie pogniewała. 

 – No ale jak to tak? – zaprotestowałem. – Wszyscy będą mieli stroje, a ja nie? 

Podeszła kilka kroków i stanęła tuż przede mną. Podniosła rękę w górę i skierowała dłoń w stronę mojej piersi. Nie dotknęła jej jednak, tylko zatrzymała w odległości kilku centymetrów. Potem cofnęła rękę. 

 – Daj tę koszulkę – powiedziała i wyciągnęła dłoń w moją stronę. – Zaraz załatwię jakieś nici i ci ją zaszyję. 

Pani Dorota dotrzymała słowa i mecz zagrałem w trykocie. Strzeliłem nawet jednego gola, a spotkanie zakończyło się remisem 3 – 3. W czasie meczu Pani Dorota przechodziła samą siebie, co chwilę krzycząc na sędziego i przeszkadzając przeciwnikom w wyprowadzaniu piłki, kiedy tylko zbliżali się do jej strefy. Podobne zagrania na boisku stosowały też starsze dziewczyny, które zalazły się w drużynie właśnie po to. Prawdopodobnie w dużej mierze wynik zawdzięczamy ich grze, do której nie były potrzebne czysto piłkarskie umiejętności. 

Po spotkaniu weszła do baraku, w którym przebierała się nasza grupa chłopaków. Tym razem wszyscy byliśmy bez koszulek, a mięśnie na naszych ciałach napuchły od wysiłku fizycznego. Nasza trenerka przybiła każdemu piątkę i pogratulowała sukcesu. Na koniec obiecała, że w nagrodę postara się dla nas zorganizować przed końcem turnusu jakieś ognisko lub inną atrakcję. Z tej obietnicy też miała się wywiązać, choć wtedy jeszcze nie spodziewałem się, że tak będzie wyglądała jej atrakcja.