Czy mógłby jeszcze bardziej rzucać się w oczy? Z taką liczbą gapiących się na niego ludzi spodziewał się, że spojrzy w dół i zobaczy plisowaną różową sukienkę rozciągniętą nieprzyzwoicie na jego tułowiu i biodrach z parą szpilek na stopach, ale miał na sobie tylko zwykłe wyprasowane czarne spodnie i białą koszulę. Może powinien był założyć tę czerwoną koszulę flanelową, którą wepchnął do szafy. Przynajmniej pasowałby do dziewięćdziesięciu procent ludzi tutaj, gdyby tak było. Jego ubranie robocze było jasną wskazówką, która zdradzała, że tu nie pasował.
Ignorując niedowierzające i zdziwione spojrzenia, Robert rozejrzał się po morzu flanelowych koszul w kratkę w poszukiwaniu znajomego czarnego kapelusza kowbojskiego z zadbanym pawim piórem wystającym z krzykliwej fioletowej opaski. Nigdzie jednak nie zauważył tego niedorzecznego nakrycia głowy, więc sapnął zirytowany i oparł się o przyczepę, która się za nim znajdowała. Jeśli jego druga połowa nie pojawi się w najbliższym czasie, w ciągu następnych dziesięciu sekund, po prostu odejdzie. Pył pokrywający każdy centymetr tego miejsca nie tylko pokrywał jego zwykle nieskazitelnie czyste ubrania, ale czuł jego cienką warstwę na skórze i w nozdrzach. I ten okropny zapach! Fuj! Smażone jedzenie i piwo z przebijającym się zapachem obornika. Jak apetycznie… Pomyślał z grymasem na twarzy.
Za nim rozległ się nagły, ostry gwizd, a potem usłyszał szorstki, niski, znajomy głos:
– No no no, kogo my tutaj mamy! Nie spodziewałem się, że mój mężczyzna będzie na czas! – głos wysłał dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa, który zgromadził się w ciasnej, gorącej cewce nisko w jego brzuchu.
Robert powoli odwrócił się, by spojrzeć przez ramię na krzepkiego mężczyznę, który zmierzał w jego kierunku ubrany w koszulę w kratę i prowadził za sobą bestialskiego czarnego konia. Uśmiechał się od ucha do ucha, widoczny był już popołudniowy cień zarostu, który graniczył z pełnowymiarową brodą prawie ukrywającą wyraz twarzy. Zauważył też małe kępki ciemnych, zmatowiałych od potu włosów wystających spod kowbojskiego kapelusza. I oto jest i on. To głupkowato wyglądające pawie pióro, które idealnie pasowało do błyszczącej zieleni jego oczu. Miał nawet pasek do kompletu! Ta sama wstrętna purpura, w kolorze której była opaska na kapelusz. To naprawdę nie pasowało do jego ogromnej srebrno-złotej kowbojskiej klamry paska…
– Oczywiście, że przyszedłem – powiedział Robert. – Nigdy nie przegapiłbym tak wielkiego turnieju. Zwłaszcza takiego, w którym mój kowboj Casanova wygrywa. Kąciki jego ust przechyliły się w górę. – Chociaż chciałbym, żeby klamra twojego paska trochę mniej się świeciła – mruknął, spoglądając w dół na zbyt dużą klamrę. Grzegorz roześmiał się i wyciągnął rękę, aby zaczepić palec o szlufkę spodni Roberta i przyciągnąć go bliżej siebie. Robert z westchnieniem uderzył o jego klatkę piersiową, a zapach kurzu, skóry i potu zbombardował jego zmysły.
– Zawsze jesteś taki poważnie, kochanie.
Grzegorz przycisnął czubek nosa do jego skroni i powoli zsunął go na policzek aż do szyi, wdychając intensywnie powietrze i jego zapach.
– Wolałbym, żebyś mnie tak nie nazywał, Grześ – mruknął prawie serdecznie. Nigdy by nie przyznał, że słowo „kochanie” sprawiło, że jego serce zaczęło nierówno bić, a krew zdecydowanie szybciej płynąć. Choć spojrzenie, którym jego kowboj go obdarzył spod gęstych brwi, mówiło mu, że wie.
Za plecami Grześka rozległo się rżenie i obaj natychmiast zaczęli szukać oskarżycielskich czarnych oczu wpatrujących się w nich z góry.
– Przepraszam, czy my cię zaniedbujemy? – powiedział swoim kowbojskim tonem, składając niechlujny pocałunek na białym nosie konia. – Zabierzmy cię do przyczepy. Poprowadził konia, aby zaczął wspinać się po rampie przyczepy, o którą opierał się Robert. – No chodź! – polecił, klepiąc Roberta po tyłku, zanim zaczął uciekać do przodu, aby nie mógł się zemścić własnym ciosem.
Przeklinając cicho pod nosem, Robert zignorował chęć otarcia piekącego uczucia pod skórą i podążył za swoją drugą połową. Patrzył bezwstydnie, jak Grzegorz szedł przed nim, a jego usta wypełniały się śliną na widok tego wspaniałego tyłka wypełniającego znoszone dżinsy.
Temperatura w jego żołądku wzrosła dziesięciokrotnie i nogi mu delikatnie zmiękły, gdy to ciepło wlało się w jego kutasa. Jęknął, dźwięk dobiegał z głębi jego klatki piersiowej, a Grześ zerknął przez ramię z tym zarozumiałym, mądrym spojrzeniem, które doprowadziło go do szaleństwa. Robert odpowiedział jednym ze swoich flagowych spojrzeń. Nie był jedyną osobą, która na widok Grzesia wchodzącego na rampę zaczynała się ślinić. Nie dało się obok tego przejść obojętnie.
Robert zatrzymał się na skraju rampy, aby obserwować, jak mięśnie falują i wybrzuszają się pod koszulą Grześka, gdy ten przywiązywał konia do poręczy i zaczął zdejmować siodło. Pochylił się do przodu, aby odłożyć siodło do skrzyni za koniem i chwycić torbę z karmą, a Robert nie mógł powstrzymać się od prześledzenia krzywizny jego tyłka głodnymi oczami. Ten piękny widok z łatwością zwabił go na rampę, a gdy już miał chwycić go całą dłonią, Grześ odwrócił się z uśmieszkiem i owinął się wokół niego.
Westchnął nie do końca zadowolony, gdy usłyszał dźwięk zamykającej się za nim rampy. Rampa zatrzasnęła się tępym łoskotem, a przyczepa została nagle skąpana w ciemności. Jedyne światło pochodziło z pojedynczego otwartego okna z przodu przyczepy, a wszystko, co widział, to śnieżnobiały nos konia, reszta stworzenia płynnie wtapiała się w cienie.